0
KarolKwiat 20 sierpnia 2019 10:26
Ostatnim etapem 2-tygodniowego pobytu w Oceanii była Nowa Południowa Walia, ze stolicą w Sydney, które mieliśmy przyjemność odwiedzić podczas pierwszego części wyprawy. Po przylocie z Fidżi udaliśmy się do wypożyczalni aut, skąd odjechaliśmy nowiutkim Renault Koleos. Było to auto z automatyczną skrzynią biegów, jakim nigdy nie miałem przyjemności jeździć. Po krótkiej adaptacji wyjechaliśmy z Sydney i skierowaliśmy się na wschód. Udaliśmy się w stronę Gór Błękitnych, będących częścią wielkiego pasma Gór Wododziałowych, do miejscowości Katoomba, oddalonej o 120 kilometrów od lotniska. Jest to mała miejscowość, licząca 7600 mieszkańców, gdzie często spędzają weekend mieszkańcy Sydney. Jako, że jest położona na wysokości powyżej 1000 m.n.p.m czasem występują tutaj opady śniegu, co jest ewenementem na kontynencie australijskim. W języku Aborygenów jej nazwa oznacza „błyszczącą, spadającą wodę”.



Ulokowaliśmy się w Blue Mountains Backpackers Hostel. Posiadał on standardowe wyposażenie jak każdy inny czyli kuchnia, sala ogólna czy rozrywka typu stół do tenisa stołowego. Wśród gości przeważali Australijczycy, a oprócz naszej grupy była też podróżniczka z Francji. Jak się okazało jest studentką turystyki, od kilku miesięcy zwiedza samotnie Australię i zatrzymała się w Katoomba aby poznać Góry Błękitne. Następnie w planach miała odwiedzić północ z Wielką Rafą Koralową na czele. Wymieniliśmy się kontaktami na Instagramie i dzięki czemu mogłem się dowiedzieć, że po powrocie krótko przebywała we Francji, po czym znowu wyruszyła odkrywać nowe lądy na Madagaskarze.
Innego dnia poznaliśmy Australijczyka, który dużo opowiadał o swoim życiu a także sporcie. Dla miejscowych numerem jeden są dwie dyscypliny – rugby i futbol australijski. Szczególnie ta druga dyscyplina jest bardzo egzotyczna dla nas, Europejczyków, ale na Antypodach świeci triumfy a gwiazdy rodzimej ligi mają status półbogów.
W hostelu znajduje się mapa Australii i nie byłoby tutaj nic ciekawego, gdyby nie fakt, że w jej obrębach naniesiono kontury Europy. Terytorium Polski zawiera się jedynie w 1/3 jednego ze stanów.



Ciekawostką w hostelu była także ogromna mapa świata, na której umieszcza się gwiazdki z którego kraju pochodzą jego mieszkańcy. Nie zapomnieliśmy nakleić naszych na wysokości Żywca i Pawłowa. Ostatnią rzeczą, co mogła lekko irytować, była ... godzina policyjna. Kwadrans przed 22-gą portier informował obecnych w salonie gości, że musza udać się do swoich pokoi bo takie jest prawo hostelu.



Główną atrakcją Katoomby są Góry Błękitne zawdzięczając swą nazwę eukaliptusom. Podczas słonecznych dni wydzielają się z nich olejki eteryczne, z których powstaje niebieska mgiełka, unosząca się ponad górami i dolinami.









Jednym z ciekawych miejsc jest punkt widokowy na Three Sisters - Echo Point. Jak sama nazwa wskazuje jest to potrójna formacje skalna, w tle której rozpościera się niebieska mgła. Legenda mówi, że są to trzy siostry zamienione w skałę. Jest to także najbardziej fotogeniczne miejsce w całej Nowej Południowej Walii.







Drugim miejscem wartym odwiedzenia jest Scenic World. Katoomba Scenic Railway – jest to najbardziej stroma kolejka na świecie i widnieje w Księdze Rekordów Guinnessa. Jej nachylenie jest „prawie” pionowe i zjazd w dół robi niesamowite wrażenie. Szczególnie było to słyszalne dzięki licznej grupie azjatyckich turystów drących się w wniebogłosy podczas prawie 500-metrowego zjazdu w dół.
Drugą kolejką jest Scenic Skyway, ze szklanym dnem, biegnąca na wysokości kilkuset metrów, więc nie jest ciekawą opcją dla osób z lękiem wysokości. Trzecią jest Scenic Cableway, prowadzącą w głąb doliny Gór Błękitnych.











W Scenic World znajduje się kawiarnia, z której rozpościera się wspaniały widok na Góry Błękitne lub jak kto woli dolinę eukaliptusową zaś w sklepie można nabyć oryginalne pamiątki z tego miejsca, mianowicie „koala poo”. Na szczęście zrobione z czekolady.



Oprócz wspomnianych atrakcji dla chętnych trekkingowców przewidziano dziesiątki kilometrów szlaków górskich o różnym poziomie trudności. Trasy urozmaicone są miejscami takimi jak wodospady, punkty widokowe, pomniki przyrody, opuszczona kopalnia czy jaskinie. Oprócz tego większość położona jest w buszu, co stanowi samą w sobie atrakcję.













W niedalekiej odległości od Echo Point znajdziemy The Waradah Australian Centre, które jest miejscem w którym można zaczerpnąć informacji o rdzennej ludności zamieszkującej kontynent australijski, poznać ich historię, walkę o swoje prawa czy zobaczyć ekspozycję związaną z Aborygenami. Najciekawszą częścią jest 30-minutowe show na żywo, podczas którego występują prawdziwi Aborygeni przedstawiając sposób życia jaki był praktykowany przez wieki. Najciekawszym elementem całego pokazu, a zarazem najśmieszniejszym, jest pokaz gry na didgeridoo, charakterystycznym instrumencie dętym rdzennych Australijczyków, wykonanym z drzewa eukaliptusowego. Oprócz tego można poznać codzienne rytuały takie jak polowanie czy śpiewy. Na samym końcu można podejść do głównych bohaterów i zrobić pamiątkową fotkę.











Pożegnaliśmy Katoombę i Góry Błękitne, po których nadszedł czas na ostatni etap czyli okręg Central Coast. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do regionu położonego nad Pacyfikiem i zameldowaliśmy się w ośrodku Terrigal. Przywitał nas recepcjonista, wyglądem przypominającym typowego australijskiego surfera czyli długie włosy i opalone ciało. Żartobliwie drocząc się z nami udostępnił klucze i udaliśmy się do naszego apartamentu. W momencie naszego przyjazdu nastąpiło istne oberwanie chmury i doświadczyliśmy co to znaczy tropikalna ulewa.





Pojechaliśmy do niedalekiego centrum handlowego, gdzie w markecie Coles kupiliśmy australijską specjalność czyli kangurze mięso i inne rzeczy do barbecue. Na półkach sklepowych pasjonat nowych smaków mógł też nabyć mięso z tutejszej odmiany strusia czyli emu albo krokodyla. Z racji, że w Australii był okres jesienno – zimowy hotel nie miał wielu urlopowiczów i nie można było narzekać na przepełniony basen czy zajęty grill. Na początku, przyzwyczajeni do standardowego wyglądu, szukaliśmy węgla i rusztu, ale byliśmy w błędzie, bo grill na antypodach występuje w postaci podgrzewanej, metalowej płyty.



Zaczęliśmy przyrządzać wspomnianego kangura, którego mięso jest w Australii tańsze od wieprzowiny, baraniny i wołowiny ale za to bardzo zdrowe, bo ma tylko 2 procent tłuszczu i wiele innych składników. Zapomnieliśmy o marynacie i od razu wrzuciliśmy go na płytę. Mięsko było kruche i trochę przypominało w smaku swojską wieprzowinę. Na koniec kulinarnych opisów można dodać ketchup, który był tak dobry, że nie omieszkałem zabrać go do bagażu głównego i później ze smakiem zjeść w Europie.



Kolejne dni spędziliśmy na objazdach wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Pojechaliśmy do północ do miejscowości Gorokan, objechaliśmy jezioro Tuggerah i zatrzymywaliśmy się w miejscach, gdzie można było zrobić fajną fotkę. Najczęściej były to klify, plaże czy punkty widokowe nad oceanem, więc standard jak na wybrzeże. Nie zawsze pogoda była idealna - często padał deszcz i oprócz kilku surferów plaże były puste. Przejeżdżając przez opustoszałe miejscowości położone nad Pacyfikiem można sobie wyobrazić co się dzieje podczas sezonu, gdzie tłumy turystów oblegają tutejsze ulice.















Przechadzając się wieczorem głównym ulicami Terrigal wstąpiliśmy do jednego z pubów, gdzie doszło do niemałego zaskoczenia. Mianowicie, stojąc przy barze i zastanawiając się jakie piwo wybrać na pierwszy plan wskoczył napis „Kosciuszko”! Od razu przypomniał mi się komentarz kolegi ze zdjęcia w Sydney abym spróbował piwa o tej nazwie, więc: „Kościuszko one please. What?” Mój dialog przypominał starą reklamę Żywca ale w tym przypadku chodzi o wymowę nazwiska naszego słynnego generała. Australijczycy mówią „Kozjosko” i stąd to nieporozumienie. Jak się okazało browar produkujący omawiany trunek znajduje się w okolicach Góry Kościuszki, najwyższego szczytu na kontynencie, a drugi ma swoją siedzibę w Sydney. Ostatecznie pub zaczął się powoli zapełniać i czas spędzony z miejscowymi „Aussie” można uznać za udany.



Piątek był ostatnim dniem w Australii, cały dzień padało i zmierzaliśmy w kierunku lotniska w Sydney. Po drodze napotkaliśmy zaporę w postaci ... stada białych papug kakadu. Obsiadły one całą ulicę i rozdłubywały owoce jakiegoś drzewa, nic sobie nie robiąc z trąbiących aut czy obecności ludzi. Można było podejść na metr i dosłownie je dotknąć.





W dalszą drogę udaliśmy w kierunku autostady M1, czyli słynną Pacyfic Highway, nie zapominając o wspaniałych widokach.









Po przyjeździe zdaliśmy auto, bagaż i szybko przeszliśmy check-in. Czekając na lot do Pekinu, (gdzie mieliśmy plan w ciągu 12-godzinnego stopovera zobaczyć Wielki Mur Chiński), skorzystaliśmy z szerokiego wachlarza fit-kuchni.
Żegnając się z Australią i Oceanią ma się świadomość, że w ciągu dwóch tygodni można tylko zobaczyć wycinek pełnego wachlarza atrakcji jakie oferuje ten kontynent, ale też nie można powiedzieć, że się niczego nie zobaczyło i przeżyło. Odwiedziło się najważniejsze miejsca i plan został wykonany. Na dłuższy pobyt na Antypodach przyjdzie jeszcze czas...
Na koniec krótki filmik z pobytu w Nowej Południowej Walii:





Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

logis 21 sierpnia 2019 12:07 Odpowiedz
"W początkowej fazie zdarzyło się pomylić hamulec ze sprzęgłem" - tak dla ścisłości automat ma to do siebie,że jest tylko hamulec i gaz bez sprzęgła :-) . Fajna relacja .
karolkwiat 21 sierpnia 2019 12:26 Odpowiedz
Mój błąd, poprawione, lata z manualną skrzynią robią swoje ;-) Pozdrawiam